Chatka Ruchatka stanowi, obok – trochę już zapomnianych – tzw. Zatok Czerwonych Świń, jedną z podstawowych komórek urbanistyczno-architektonicznych w Wielkim Mieście. Chatki swą nazwę i tradycje wywodzą od tytułowego Ruchatka Wielkomiejskiego – historycznego mieszkańca, który żył przed wiekami w City, i – jak łatwo się domyślić – pozostawił po sobie wielką spuściznę.
Od tamtego czasu Chatki Ruchatki stanowią uznany i wysoko ceniony sposób organizacji życia pozazawodowego – bądź zawodowego, jeśli te dwa światy przenikają się wzajemnie.
Pod względem relacji do tejże formy zamieszkiwania mieszkańców WawaCity można podzielić na dwie, przeciwstawne kategorie: tych którzy przyjechali do Miasta z małomiasteczkowej, dusznej prowincji z intencją założenia własnej Chatki Ruchatki, oraz tych których imigracja miała nieco inne przyczyny, ale prędzej czy później i tak odnaleźli swoją Chatkę Ruchatkę – albo Chatka Ruchatka odnalazła ich.
Opowieść o mojej przygodzie z Chatką Ruchatką rozpoczęła się – jak już opisywałem – od rozpadu Swingers Clubu, ulokowanego w moim (tzn. wynajmowanym) mieszkaniu. Natura nie znosi próżni, więc szybko miejsce jednej popularnej, wielkomiejskiej jednostki mieszkalnej zajęła druga.
Jedną z pierwszych oznak zachodzących zmian było pojawienie się w łazience, tuż przy misce ustępowej, magazynu Playboy, który w następnych miesiącach był zawsze regularnie wymieniany na aktualny. A prowincjonalnemu czytelnikowi trzeba wiedzieć, że świat swingersów – mimo pozornych podobieństw – nigdy nie pogodzi się ze światem wielkomiejkiego playboya. Jane więc było, że wszelkie znaki na niebie i ziemi zwiastowały nadejście nowej epoki w sąsiednim do mojego pokoju.
Pan Ruchatek był urodzonym Wawianinem i królem fitnessu. Jego rodzinny dom mieścił się niedaleko od naszego siedliska, więc po wypaleniu się ognistego związku z naszą gorącą współlokatorką, mogło wydawać się, że nie ma już powodu, aby miał przepłacać dalej za wynajmowany pokój. Mimo że jego frekwencja na mieszkaniu gwałtownie spadała, pokój – jak się okazało – był mu ciągle potrzebny, gdyż raz na jakiś czas pojawiał się w nim wieczorową porą w towarzystwie jakiejś uroczej koleżanki, aby następnego ranka – po burzliwie spędzonej nocy – prężyć przed nią swe kulinarne muskuły, przyrządzając jedyną w swoim rodzaju jajecznicę z solą.
Na początku, odstępy czasu w jakich pojawiał się w towarzystwie kolejnych koleżanek – czy jak mówi się po wielkomiejsku: poleżanek – były dość długie i nieregularne. Z czasem jednak ich częstotliwość stawała się wyższa i coraz bardziej systematyczna. Było jasne, że pan Ruchatek w pełni wykorzystuje, przysługujące każdemu – mniej lub przyjezdnemu – wielkomieszczaninowi, jego święte i niezbywalne prawo do serii
Na sukces współlokatora w dużej mierze wpływ mogło być to, że mieszkaliśmy niedaleko obok tzw. Wyższej Szkoły Wieśniackiej, i – jak można się było spodziewać – wielkomiejskość pana Ruchatka potrafiła zawrócić niejednej, pochodzącej z głębokiej prowincji, studentce w głowie. Pamiętam jak któregoś dnia współlokator zaprosił mnie do siebie, abym naprawił mu wyniszczony przez pornowirusy komputer; sam jednocześnie rozpoczął – tuż przy na sąsiedniej kanapie – brawurową grę wstępną ze zbałamuconą wieśniczką, pytając ją »jak robi krówka, a jak robi świnka?«, majstrując jednocześnie przy jej bluzeczce. Nie bardzo wiedziałem, co w takiej sytuacji powinienem robić – a co do jednego nie miałem wątpliwości – pan Ruchatek gotów był na moich oczach, pokazać mi na czym polegają uroki wielkomiejskiego życia. Postanowiłem ostatecznie dyskretnie wycofać się, pozostawiając za sobą konający komputer pana Ruchatka.
Po tej przygodzie – która tak głęboko wryła się w moją psychikę –, zrozumiałem, że wieśniackość to nie w moim stylu, więc moje widoki na stanie się beneficjentem wielkomiejskiej Chatki Ruchatki rysują się raczej marnie, a kolejne jednonocne współlokatorki szerokim łukiem omijać będą drzwi mego pokoju.
Biorąc pod uwagę całokształt, muszę przyznać, że mieszkanie na obrzeżach ruchatkowego królestwa nie jest wcale takie wyczerpujące – przyznałbym nawet, że jest całkiem intrygujące, gdyż każdego tygodnia można poznać, przy porannym szczotkowaniu zębów, krzątającą się to tu to tam – interesującą pannę.
Niestety są także minusy mieszkania w klasycznej Chatce Ruchatce. Najważniejszym zagrożeniem jest tzw. ruchatkowy poranek . Polega on mniej więcej na tym, że gospodarz Chatki Ruchatki – pan Ruchatek zamyka się rano w towarzystwie pani poleżanki w łazience, urządzając sobie w wannie bardzo głośną, wielogodzinną zabawę erotyczną, uniemożliwiając w ten sposób skorzystanie z łazienki innym lokatorom, śpieszącym do pracy.
Jest to prozaiczne, ale każdy kto zetknął się z tym zjawiskiem, wie że stanowi ono poważny problem. Na szczęście w WawaCity trudności wynikające z zamieszkiwania Chatki Ruchatki, są powszechnie znane i rozumiane. Jak można przypuszczać, na dusznej prowincji osobnik, który wpadłby spóźniony do pracy, usprawiedliwiając się, że spóźnił się, gdyż jego jurni współlokatorzy urządzili sobie w łazience poranną orgię, zostałby wyśmichany na śmierć. W Wielkim Mieście natomiast, taka wymówka nie robi na nikim żadnego wrażenia i koledzy oraz przełożeni w pracy zawsze podchodzą do niej z wielką wyrozumiałością i powagą.
Kiedyś reakcja taka była dla mnie miłym zaskoczeniem – ale niesłusznie. Chatka Ruchatka to wielkomiejski klasyk, fundament wielkomiejskiego stylu życia i ktoś, kto nie zna jej nieubłaganych praw oraz mechanizmów, z góry jest skazany na zlekceważenie i niepopularność; wyrzucenie poza nawias wielkomiejskiej wspólnoty.