wtorek, 21 kwietnia 2015

Chatka Ruchatka jako podstawowa komórka mieszkalna Wielkiego Miasta

Chatka Ruchatka stanowi, obok – trochę już zapomnianych – tzw. Zatok Czerwonych Świń, jedną z podstawowych komórek urbanistyczno-architektonicznych w Wielkim Mieście. Chatki swą nazwę i tradycje wywodzą od tytułowego Ruchatka Wielkomiejskiego – historycznego mieszkańca, który żył przed wiekami w City, i – jak łatwo się domyślić – pozostawił po sobie wielką spuściznę.

Od tamtego czasu Chatki Ruchatki stanowią uznany i wysoko ceniony sposób organizacji życia pozazawodowego – bądź zawodowego, jeśli te dwa światy przenikają się wzajemnie.

Pod względem relacji do tejże formy zamieszkiwania mieszkańców WawaCity można podzielić na dwie, przeciwstawne kategorie: tych którzy przyjechali do Miasta z małomiasteczkowej, dusznej prowincji z intencją założenia własnej Chatki Ruchatki, oraz tych których imigracja miała nieco inne przyczyny, ale prędzej czy później i tak odnaleźli swoją Chatkę Ruchatkę – albo Chatka Ruchatka odnalazła ich.

Opowieść o mojej przygodzie z Chatką Ruchatką rozpoczęła się – jak już opisywałem – od rozpadu Swingers Clubu, ulokowanego w moim (tzn. wynajmowanym) mieszkaniu. Natura nie znosi próżni, więc szybko miejsce jednej popularnej, wielkomiejskiej jednostki mieszkalnej zajęła druga.

 Jedną  z pierwszych oznak zachodzących zmian było pojawienie się w łazience, tuż przy misce ustępowej, magazynu Playboy, który w następnych miesiącach był zawsze regularnie wymieniany na aktualny. A prowincjonalnemu czytelnikowi trzeba wiedzieć, że świat swingersów – mimo pozornych podobieństw – nigdy nie pogodzi się ze światem wielkomiejkiego playboya. Jane więc było, że wszelkie znaki na niebie i ziemi zwiastowały nadejście nowej epoki w sąsiednim do mojego pokoju.

Mój współlokator – pan Ruchatek, po wyprowadzeniu się naszej gorącej współlokatorki, postanowił nie czekać aż żal i osamotnienie wypalą jego wielkomiejskie serce. Szybko zatem rozpoczął nowy etap swojego życia, którego ja znowu byłem pilnym obserwatorem, gdyż jeżeli miałem przystosowywać się wielkomiejskiego stylu życia, to należało uczyć się od najlepszych z najlepszych, nawet za cenę bolesnego uczucia zazdrości.

Pan Ruchatek był urodzonym Wawianinem i królem fitnessu. Jego rodzinny dom mieścił się niedaleko od naszego siedliska, więc po wypaleniu się ognistego związku z naszą gorącą współlokatorką, mogło wydawać się, że nie ma już powodu, aby miał przepłacać dalej za wynajmowany pokój. Mimo że jego frekwencja na mieszkaniu gwałtownie spadała, pokój – jak się okazało – był mu ciągle potrzebny, gdyż raz na jakiś czas pojawiał się w nim wieczorową porą w towarzystwie jakiejś uroczej koleżanki, aby następnego ranka – po burzliwie spędzonej nocy – prężyć przed nią swe kulinarne muskuły, przyrządzając jedyną w swoim rodzaju jajecznicę z solą.

Na początku, odstępy czasu w jakich pojawiał się w towarzystwie kolejnych koleżanek – czy jak mówi się po wielkomiejsku: poleżanek – były dość długie i nieregularne. Z czasem jednak ich częstotliwość stawała się wyższa i coraz bardziej systematyczna. Było jasne, że pan Ruchatek w pełni wykorzystuje, przysługujące każdemu – mniej lub przyjezdnemu – wielkomieszczaninowi, jego święte i niezbywalne prawo do serii

Na sukces współlokatora w dużej mierze wpływ mogło być to, że mieszkaliśmy niedaleko obok tzw. Wyższej Szkoły Wieśniackiej, i – jak można się było spodziewać – wielkomiejskość pana Ruchatka potrafiła zawrócić niejednej, pochodzącej z głębokiej prowincji, studentce w głowie. Pamiętam jak któregoś dnia współlokator zaprosił mnie do siebie, abym naprawił mu wyniszczony przez pornowirusy komputer; sam jednocześnie rozpoczął – tuż przy na sąsiedniej kanapie – brawurową grę wstępną ze zbałamuconą wieśniczką, pytając ją »jak robi krówka, a jak robi świnka?«, majstrując jednocześnie przy jej bluzeczce. Nie bardzo wiedziałem, co w takiej sytuacji powinienem robić – a co do jednego nie miałem wątpliwości – pan Ruchatek gotów był na moich oczach, pokazać mi na czym polegają uroki wielkomiejskiego życia. Postanowiłem ostatecznie dyskretnie wycofać się, pozostawiając za sobą konający komputer pana Ruchatka.

Po tej przygodzie – która tak głęboko wryła się w moją psychikę –, zrozumiałem, że wieśniackość to nie w moim stylu, więc moje widoki na stanie się beneficjentem wielkomiejskiej Chatki Ruchatki rysują się raczej marnie, a kolejne jednonocne współlokatorki szerokim łukiem omijać będą drzwi mego pokoju.

Biorąc pod uwagę całokształt, muszę przyznać, że mieszkanie na obrzeżach ruchatkowego królestwa nie jest wcale takie wyczerpujące – przyznałbym nawet, że jest całkiem intrygujące, gdyż każdego tygodnia można poznać, przy porannym szczotkowaniu zębów, krzątającą się to tu to tam – interesującą pannę.

Niestety są także minusy mieszkania w klasycznej Chatce Ruchatce. Najważniejszym zagrożeniem jest tzw. ruchatkowy poranek . Polega on mniej więcej na tym, że gospodarz Chatki Ruchatki – pan Ruchatek zamyka się rano w towarzystwie pani poleżanki w łazience, urządzając sobie w wannie bardzo głośną, wielogodzinną zabawę erotyczną, uniemożliwiając w ten sposób skorzystanie z łazienki innym lokatorom, śpieszącym do pracy.

Jest to prozaiczne, ale każdy kto zetknął się z tym zjawiskiem, wie że stanowi ono poważny problem. Na szczęście w WawaCity trudności wynikające z zamieszkiwania Chatki Ruchatki, są powszechnie znane i rozumiane. Jak można przypuszczać, na dusznej prowincji osobnik, który wpadłby spóźniony do pracy, usprawiedliwiając się, że spóźnił się, gdyż jego jurni współlokatorzy urządzili sobie w łazience poranną orgię, zostałby wyśmichany na śmierć. W Wielkim Mieście natomiast, taka wymówka nie robi na nikim żadnego wrażenia i koledzy oraz przełożeni w pracy zawsze podchodzą do niej z wielką wyrozumiałością i powagą.

Kiedyś reakcja taka była dla mnie miłym zaskoczeniem – ale niesłusznie. Chatka Ruchatka to wielkomiejski klasyk, fundament wielkomiejskiego stylu życia i ktoś, kto nie zna jej nieubłaganych praw oraz mechanizmów, z góry jest skazany na zlekceważenie i niepopularność; wyrzucenie poza nawias wielkomiejskiej wspólnoty.